Z niemałym smutkiem obserwuję, jak od kilkunastu lat biznes muzyczny stopniowo chyli się ku upadkowi. Z jednej strony jest w tym jakaś sprawiedliwość dziejowa – gdy zaczynałem interesować się muzyką przeczytałem wywiad z wykonawcą, którego nazwiska już nie pamiętam, który opowiadał o tym, jak wyglądają finanse artystów i ich stosunki z wydawcą. Okazało się mianowicie, że autor płyty z jednego sprzedanego za pięćdziesiąt złotych (bo tyle wówczas kosztowały płyty CD) egzemplarza swojego albumu otrzymywał 1 lub 2 zł. Z drugiej strony – dzisiaj artyści prawie w ogóle przestali zarabiać na sprzedaży muzyki. Ma to swoje plusy, bo zmusza ich to do podróżowania po świecie z koncertami, dzięki czemu całe rzesze wykonawców, których muzykę uwielbiam, zawitała do Gdańska w którym mieszkam. To dzięki temu byłem np. na występie Mayhem, Death to all, Marcusa Millera (ten koncert był – uwaga – darmowy) i mnóstwa innych artystów. Sam jednak, jako muzyk z drugiej lub z trzeciej ligi, muszę dokładać do interesu.